+7
Garuda88 28 czerwca 2015 19:54
Z racji tego, że nie znoszę jesienni, a tym bardziej przedsionka zimy, postanowiłem uciec do zdecydowanie cieplejszego miejsca. Tym razem, za sprawą tańszych biletów lotniczych, wybór padł na odległą Dominikanę. Dziewicza podróż, bo pierwsza zorganizowana na własną rękę poza Europę, okazała się strzałem w dziesiątkę. Trochę sobie polatałem, trochę pozwiedzałem, a doświadczenia zdobyłem co niemiara. Podczas wyjazdu towarzyszyła mi dziewczyna, brat oraz znajoma para.

Dzień 1

Trasę, którą pokonaliśmy w drodze na Dominikanę wyglądała następująco: Wrocław -> Warszawa (WMI) -> Barcelona -> Madryt -> Santo Domingo -> Madryt -> Bruksela (CRL) -> Warszawa -> Wrocław.

Na przesiadkę w Madrycie mieliśmy ok. 1h i zdążyliśmy w tym czasie przejść (oraz przejechać bezpłatną kolejką) z Terminala 4 do Terminala 4S. Na Dominikanę przyszło nam lecieć nowym Airbusem 330-500, więc na system rozrywki pokładowej nie mogliśmy narzekać. W sumie w powietrzu byliśmy 8,5h. Podczas lotu otrzymaliśmy oczywiście posiłki oraz mogliśmy korzystać z nielimitowanej ilości napojów bezalkoholowych/alkoholowych. W Santo Domingo wylądowaliśmy o 16 czasu lokalnego i pozostało nam już tylko udać się do wypożyczalni, odebrać samochód i poczuć trochę tej egzotyki. Niestety, ale "tylko" bardzo szybko zmieniło się w "aż", a samo zderzenie z nową rzeczywistością okazało się dla nas bardzo okrutne. Przyszedł czas na serię niefortunnych zdarzeń, których byliśmy częścią.

Po wyjściu z samolotu zmuszeni byliśmy wykupić wizę turystyczną, która umożliwiła nam legalne podróżowanie po kraju. Opłata za wizę wyniosła nas 10$/os. Ogólnie cały proces otrzymania wizy do paszportu trwał ok. 10 min. i nie przysporzył nam kłopotów. Zaczęły się one dopiero przy odbiorze bagażu. Odebrana walizka brata i plecak dziewczyny nie zapowiadały nieszczęśliwych zdarzeń, które miały nastąpić. Monika, Norbert i ja czekaliśmy przy taśmie na nasze plecaki, gdy w pewnym momencie usłyszeliśmy od pracownika lotniska, że wszystkie bagaże zostały już wydane. Zostaliśmy skierowani do przedstawiciela Iberii w celu uzyskania informacji, co stało się z naszymi plecakami. W podobnej sytuacji znalazło się jeszcze kilkanaście osób. Okazało się, że pracownicy lotniska w Madrycie nie nadali naszych bagaży i zostały one w stolicy Hiszpanii. Pięknie się zaczęło. Zostaliśmy z pustymi rękami, z cieplejszymi ciuchami na sobie i 30 stopniami na zewnątrz. Pracownicy Iberii obiecali nam dostarczyć zagubiony bagaż do hotelu, oddalonego 200km od lotniska, lecz miało to trwać 2 dni. (Niestety, mądry Polak po szkodzie. Nie znaliśmy w 100% swoich praw w wyniku niedostarczonego bagażu przez linie lotnicze. Nie przycisnęliśmy pracownika Iberii na lotnisku w Santo Domingo, który stwierdził jedynie, że nie może nam pomóc i musimy czekać na bagaże. Po fakcie już wiem, że mogliśmy zakupić najpotrzebniejsze nam rzeczy, a następnie przedstawić rachunek Iberii i domagać się zwrotu poniesionych wydatków. Pierwsza nauka zaliczona.

Po załatwieniu wszelkich formalności udaliśmy się do wypożyczalni. Tutaj czekał na nas kolejny problem. Mianowicie, okazało się, że Sixt chce nam pobrać depozyt w wysokości 1450$! Nasza karta kredytowa nie była na to przygotowana (niejednokrotnie wypożyczaliśmy auta na wyjazdach, ale o takim depozycie nigdy nie śniłem). Na dodatek karty, które mogłyby pokryć taki depozyt zostały zablokowane przez banki. Teraz już wiem, że o wyjazdach w tak odległe zakątki świata trzeba informować także banki. W innym wypadku dla naszego "bezpieczeństwa" bank zablokuje nam możliwość wypłaty pieniędzy z bankomatu, czy możliwość płatności w sklepach, barach i wypożyczalniach za pomocą karty. Kolejna nauka zaliczona. Nastąpiła burza mózgów, w którą zaangażowani byli również pracownicy innych wypożyczalni. Doszło nawet do sytuacji, że siedziałem w biurze Sixt za biurkiem i robiłem przelewy. Kiedy brat poszedł wypłacić gotówkę, okazało się, że nie może już do nas wrócić i zmuszony był czekać poza strefą przylotów. To samo spotkało Norberta, który doniósł mu paszport. Ostatecznie, wykupiliśmy dodatkowe ubezpieczenie za 140$, które pozwoliło nam obniżyć kwotę depozytu do 900$. Na takie obciążenie nasza karta mogła już sobie pozwolić. Po 40 min. ciężkiej przeprawy udało się nam sfinalizować wynajem. W nagrodę za trud realizacji transakcji, dostaliśmy lepszy samochód. Nasza radość nie trwała jednak zbyt długo, bo podczas próby odpalenia silnika, pracownik stwierdził, że auto nie pojedzie. Zmuszeni byliśmy wrócić do auta, które na pierwszy rzut oka wydawało się rozpaść na pierwszym zakręcie. Na dodatek okazało się, że ma pusty bak i trzeba będzie szukać stacji paliw. Jednak to co nas spotkało do tej pory, było tylko namiastką tego, co miało się dopiero wydarzyć.

Pierwsza stacja paliw była niedaleko lotniska, więc problem pustego baku rozwiązaliśmy szybko. Tankowanie do pełna kosztowało nas 2500 peso. Pieniądze płaci się pracownikowi stacji, który tankuje nam auto. W środku stacji zakupiliśmy napoje (cena produktu była uzależniona od woli sprzedającego) i ruszyliśmy w drogę. Po chwili znaleźliśmy się na "autostradzie". Prędkość poruszania się po drodze wynosiła 80km/h według przepisów i znaków. Co jakiś czas czekała nas płatność na bramkach. W sumie za cały przejazd z lotniska do Las Terrenas można zapłacić albo 440 peso, albo 950 peso. W pewnym momencie istnieje możliwość wyboru drogi alternatywnej, która nie jest płatna. Jest to droga nr 7, która przechodzi w drogę nr 5. Na nasze nieszczęście my ją właśnie wybraliśmy, a tam czekała już na nas nauka na całe życie.Gdy byliśmy już w odległości 10 km do hotelu, na naszej drodze zauważyliśmy powalone drzewa. Wyglądało to na efekt silnego wiatru. Przeszkodę było jednak łatwo ominąć, więc ruszyliśmy dalej. Na 5 km przed hotelem wjechaliśmy do kolejnego miasteczka. Należy dodać, że całe życie Dominikańczyków toczy się wzdłuż drogi (liczni sprzedawcy, spotkania rodzinne, warsztaty). Właśnie tutaj trafiliśmy na kolejną przeszkodę. Wysypany kontener ze śmieciami, porozrzucane kamienie po drodze, a to wszystko polane benzyną i podpalone przez młodzieńca pełnego wigoru. Zdezorientowani i już wystraszeni, zdecydowaliśmy się przejechać szybko obok wielkiego ogniska, licząc, że to jednorazowy incydent. Jakimś cudem Marta przejechała obok i ruszyliśmy dalej. Niestety, na dwa kilometry przed hotelem, zauważyliśmy kolejną przeszkodę. W prawdzie jeszcze nie podpaloną, ale to się miało za chwilę zmienić. Nie mogliśmy jechać dalej, o czym informowali nas mieszkańcy po hiszpańsku, dlatego podjęliśmy ucieczkę i decyzję o opuszczeniu tej niebezpiecznej drogi. Jak się okazało nie było to takie łatwe, bo za nami były już tworzone kolejne przeszkody. Na jedną z nich wjechaliśmy (porozrzucane opony, rozbite butelki, gałęzie z liśćmi). Samochód nie odniósł na szczęście żadnych szkód, ale pojawił się inny problem - w tym też momencie zostaliśmy odcięci, bo z każdej strony były blokady. Musieliśmy podjąć jakieś działanie, bo idea pozostania w obecnym miejscu nie była przekonywująca. Przeszkoda znajdująca się przed nami, nie była jeszcze podpalona, więc mogliśmy ją usunąć na tyle, żeby móc przejechać. Trzeba było się spieszyć, bo w oddali było słychać nadjeżdżające motory. To z kolei zwiastowało kolejne ognisko. Nie tracąc czasu wyskoczyliśmy na ulicę, odrzuciliśmy opony i wykopaliśmy szkło z jezdni. Pomógł nam w tym jakiś mężczyzna, który wracał z pracy (i przypadkowo dostał odrzucaną przez mojego brata oponą). Po chwili ponownie byliśmy w samochodzie i jechaliśmy dalej. Nasz nowy plan opierał się na dojechaniu do "większego" miasta, które już mijaliśmy i znalezieniu tam hotelu, gdzie przeczekamy noc. Na szczęście droga do tego miasta była już bez przeszkód, a w pierwszym napotkanym pensjonacie rodzinnym znalazło się dla nas miejsce za 400 peso pokój. Gospodyni domu była bardzo miła i uczynna. Mówiła też trochę po angielsku. Stres, który sięgał zenitu, zaczął powoli opadać. Można było uznać, że jesteśmy bezpieczni.

"Co to było?" - to pytanie towarzyszyło nam przez kolejne dwa dni, gdy próbowaliśmy zrozumieć jakich wydarzeń byliśmy świadkami. Nie było to łatwe, bo nikt nie mówił po angielsku. Nasz wywiad wśród lokalnej społeczności (sprzedawczynią w jednym z mini marketów była Amerykanka) przyniósł odpowiedź. Okazało się, że trafiliśmy na strajki w Las Terrenas, które odbywały się w nocy. Zaczęły się konkretnie w piątek o 21:30, czyli w momencie gdy dojeżdżaliśmy do hotelu. Ludzie strajkują, bo ceny życia są zbyt wysokie i nie są w stanie im podołać. Nikt o nich nie dba i nie dofinansowuje. Wszystko robione jest tylko pod turystów. Trzeba przyznać, że mieszkańcy Las Terrenas potrafią strajkować. Warto dodać, że część mieszkańców odcina się od zamieszek w mieście. To właśnie Ci porządniejsi mieszkańcy (przy obowiązkowej pomocy policji) muszą naprawiać to, co zniszczą strajkujący. Poza nocnymi incydentami nie można było nic zarzucić mieszkającym tam ludziom, którzy okazali się bardzo pomocni i otwarci.

Dzień 2

Wyjazd z Sanchez (miasteczka, w którym się zatrzymaliśmy) zaplanowany był na 8 rano. Pobudka nastąpiła jednak godzinę szybciej, bo Norbert źle przestawił zegarek. Tak czy inaczej, niewyspani, nienajedzeni, lecz nadal troszkę przestraszeni, chcieliśmy ponownie spróbować dojechać do Las Terrenas. Co najważniejsze, musieliśmy od Piotrka pożyczyć letnie ubrania, bo nasze dopiero miały rozpocząć lot z Madrytu. Po wyjściu z naszego hostelu pierwsze co rzuciło mi się na myśl to to, że Dominikana za dnia wygląda zdecydowanie przyjemniej niż nocą. Po włożeniu plecaków do bagażnika, zajęciu miejsc w aucie, okazało się, że auto nie chce odpalić. Następne próby nie przynosiły rezultatów. Czyżby kolejny dzień miał się zacząć od ponownych problemów? Nic z tych rzeczy. Tym razem dopadło nas szczęście w nieszczęściu, bo nasze auto doznało urazu pod...warsztatem samochodowym. Dwóch miłych mechaników rzuciło okiem na problem i w 10 min. mieliśmy auto na chodzie. W końcu wyjechaliśmy. Po głosowaniu podjęliśmy decyzję, że wracamy na znaną już nam trasę nr 5 do Las Terrenas. Było jednak jedno "ale". Gdy spotkamy pierwszą, nawet najmniejszą przeszkodę, to od razu zmieniamy trasę. Jak się okazało nasza podróż nie trwała zbyt długo, bo zostaliśmy poinformowani przez osoby czekające na autobus, że droga jest nieprzejezdna. Pozostało nam tylko zawrócić i skorzystać z drogi nr 133, którą nasze nawigacje uważały za polną.

Po dojechaniu na miejsce ogarnęło nas kolejne zdziwienie, bo wspomniana droga to nowa autostrada prowadząca do Las Terrenas. Po zapłaceniu za przejazd 500 peso ruszyliśmy w drogę. Trasa 133 jest naprawdę przyjemna z ładnymi widokami. Kończy się przy rondzie, które poprzedniego dnia mieliśmy na wyciągnięcie ręki. W tym też miejscu zjechaliśmy na drogę nr 7, która miała nas doprowadzić do hotelu. Miała i doprowadziła, ale znów musieliśmy walczyć z przeszkodami. Tym razem przede wszystkim z rozbitymi butelkami na drodze. Tym samym wyjaśniła się zagadka, czy gdybyśmy wybrali poprzedniego dnia inną trasę to dojechalibyśmy do hotelu. Odpowiedź brzmiała - nie. Miejsce, w którym znajdowaliśmy się obecnie było jeszcze większym pobojowiskiem, niż droga nr 5. Ludzie jeszcze nie zdążyli uprzątnąć ulic, ale były one w miarę przejezdne. Po kolejnych 15 min. ujrzeliśmy napis na murze "Residencia El Balata" i byliśmy w domu.

Właścicielką okazała się miła kobieta, która przez cały pobyt we wszystkim nam pomagała. Niestety, ale mieliśmy małe problemy z komunikacją, bo Pani słabo mówiła po angielsku. Wszystko udało się jednak rozwiązać bez zastrzeżeń. W naszym imieniu skontaktowała się nawet z obsługą lotniska i poinformowała gdzie mają konkretnie przywieźć nasze zagubione bagaże.Po rozpakowaniu się, czyli bardzo szybko, bo tylko Marta i Piotrek mieli z czego, poszliśmy na małe zakupy do pobliskiego sklepu. Po zakupie produktów na śniadanie wróciliśmy do hotelu, żeby w końcu napełnić brzuchy. Po otwarciu puszki z sardynkami, która stała na półce w upale szybko zrozumiałem, że tym razem mi się to nie uda.

Nie chcieliśmy więcej tracić czasu, dlatego wybraliśmy się na plażę z myślą, że może tam coś znajdziemy do jedzenia. Dojście do plaży zajęło nam ok.20 min. Droga prowadziła przez małą wieś, więc mogliśmy przypatrzeć się jak wygląda codzienne życie lokalnej społeczności. Podczas wędrówki dostrzec można było biedę. Ludzie choć z kiepskim statusem, to nie odmawiali sobie przyjemności. Mianowicie, w "salonie piękności" było pełno kobiet czekających na zmianę fryzury. Mężczyźni albo pracowali przy użyciu maczet, albo zajmowali się jazdą na motorach. Szczytem absurdu była postawiona w centrum wsi budka totalizatora - coś jak u nas lotto. Tylko jeden los dzielił tych mieszkańców od zmiany warunków życia. Był tak blisko, a zarazem niedościgniony.

Po dojściu na plażę w końcu ujrzeliśmy pocztówkowy obraz. Na ten moment czekałem i było warto mimo tylu komplikacji. Przed większym plażowaniem rozglądnęliśmy się po barach. Nie uwierzycie, ale zostaliśmy włączeni do problemu z elektrycznością. Nic nie mogliśmy zjeść, bo nic nie działało. Na szczęście w jednej restauracji właścicielka poinformowała nas, że za 2h będzie rozpalony grill, na którym będą się smażyć ryby. Postanowiliśmy więc rozbić się na leżakach w pobliżu i zaczekać. Pierwszy kontakt z wodą nie był bolesny. Okazało się, że jest ona bardzo ciepła. Chyba nigdy wcześniej nie kąpałem się w wodzie o tak wysokiej temperaturze (wyłączając domowy prysznic). Po tak przyjemnych doznaniach stres już prawie zniknął. Podczas plażowania dowiedzieliśmy się jak wyglądają tutejsze opady deszczu. W zasadzie na ukrycie się jest kilka sekund od pierwszych kropli na ciele. Później już nie ma potrzeby ucieczki, bo kolejne sekundy zmieniają człowieka w mokrą kurę. Także opady są intensywne, ale krótkie, po których ponownie wychodzi słońce.


1.jpg




2.jpg




3.jpg




4.jpg



Grill został rozpalony zgodnie z przekazanymi informacjami. Na miejsce przybył szef i po jego zobaczeniu zrozumiałem, dlaczego restauracja nazwa się "don Wąs". Po chwili od jego przybycia do restauracji podjechały dwa motory, których kierowcy przywieźli zapas świeżo złowionych ryb. Wąsacz wziął co chciał i po mału zaczynała się uczta. Zamówiliśmy dwie pokaźne ryby (dorady) na trzy osoby. Ich przyrządzenie trwało ok. 30 min. Don Wąs rozprawił się za nas z ośćmi, więc pozostało nam już tylko zapełnić brzuchy. Do ryb dostaliśmy dodatkowo ryż oraz grillowane warzywa. W końcu mogłem powiedzieć, że jestem pełny.


6.jpg



Po śniadanio-obiedzie musieliśmy zrobić sobie sjestę, żeby wszystko przetrawić. Rozłożyliśmy się ponownie na leżakach i zbieraliśmy kolejne promienie słońca. Po godz. 15 wróciliśmy do naszego apartamentu i po szybkim prysznicu pojechaliśmy do marketu Super Pola na spożywcze zakupy. Po wejściu do sklepu ogarnęło nas zdumienie - tutaj jest tak trochę europejsko. Gdy za rogiem ludzie dogaszali podpalone opony, to w Super Poli pracownicy w garniturach i uniformach świadczyli swoje usługi. Przed rozpoczęciem zakupów podeszliśmy do stanowiska Orange i zakupiliśmy sim kartę oraz doładowanie. Nie było to jednak tak proste jak u nas. Procedury zakupu takiej zwykłej karty kosztowały nas 30 min. czasu. Zarówno paszport jak i numer seryjny telefonu był przez pracownika skrupulatnie sprawdzone. Później jeszcze kilka telefonów i mogliśmy podpisać umowę. Za kartę oraz doładowanie zapłaciliśmy 300 peso. Dalsze kroki skierowaliśmy w kierunku marketu. Trzeba było w końcu kupić rum. Na półkach z alkoholem w zasadzie można było tylko w nim wybierać. Ceny tego trunku wahały się od 280 peso do nawet 10 tysięcy. W sklepach z pamiątkami cena takiego rumu rosła razy 3. Oprócz alkoholu kupiliśmy także sporo soczystych owoców. Niestety, ale wędliny na Dominikanie to nie jest rarytas. Jeśli miałbym je porównywać z polskimi to na myśl przychodzi mi tylko mortadela. Znalazłem za to przepyszny kremowy serek, który mógłbym jeść bez końca. Po odejściu od kasy wróciliśmy do domu i zaczęliśmy próbować to co najlepsze na Dominikanie, czyli rum.

Dzień 3

Czwarty dzień upływał pod znakiem oczekiwań na przyjazd naszych zagubionych bagaży. Wiedzieliśmy, że kurier nie pojawi się wcześniej niż przed 15, więc nie było sensu siedzieć w domu. Nie mogliśmy jednak odbyć zaplanowanej wycieczki do Parku Los Haities, bo miałaby ona trwać cały dzień, a bagaży nikt nie mógł za nas odebrać. Jedynym wyjściem było ponowne plażowanie w Las Terrenas. Tym razem udaliśmy się na plażę samochodem, żeby w przypadku wcześniejszego przyjazdu kuriera, móc szybko przetransportować się do hotelu.

Na plaży głównym celem było znalezienie palmy w pobliżu wody i zrobienie sobie na niej zdjęcia. W tym celu poszliśmy w innym kierunku, niż poprzedniego dnia. Podczas spaceru zauważyliśmy mnóstwo liczebnych rodzin, które przyjechały odpocząć na plaży. Samochodem można było dojechać prawie wszędzie, a oni z tego korzystali. Wyciągali z auta stoły, krzesła i zaczynała się biesiada przy głośnej muzyce. My podpatrując ich imprezę wciąż podążaliśmy w kierunku palmy i w końcu ją znaleźliśmy. Rzeczywistość okazała się brutalna - na palmę wcale nie jest tak łatwo wejść. Po licznych próbach udało się nam pstryknąć kilka zdjęć. Zapomniałem dodać, że przez cały czas od wyjścia z auta towarzyszyły nam trzy psy. Na Dominikanie jest ich naprawdę sporo. Kręcą się wokół turystów licząc, że ktoś je nakarmi.


5.jpg




7.jpg




8.jpg




9.jpg




11.jpg




12.jpg




13.jpg




10.jpg



Po 3h plażowania odwieźliśmy Monikę i Norberta do domu, a sami w trójkę pojechaliśmy na kolejną plażę El Portillo. W zasadzie stała się ona naszą prywatną plażą, bo nikogo oprócz nas na niej nie było. Gdy się opalaliśmy grając przy tym w UNO, odezwał się nasz telefon i zostaliśmy poinformowani przez właścicielkę obiektu, że za 10 min. będzie kurier. Nie zwlekając zebraliśmy się i pojechaliśmy odebrać to co nasze.

Po pierwszych oględzinach plecak wydawała się w stanie nienaruszonym. Wyłączając oczywiście fakt, że był zabrudzony. Dopiero później przypomniało mi się, że w przedniej przegrodzie trzymałem przewodnik, który prawdopodobnie musiał wypaść podczas przenoszenia bagaży. Było mi go trochę szkoda, bo miałem w nim zapisanych dużo praktycznych rzeczy. Na dodatek posiadał dużą mapę Dominikany, która mogła się przydać podczas jeżdżenia. Najważniejsze było jednak to, że znów mogę się ubrać w swoje rzeczy, kąpać w swoich kąpielówkach i swobodnie snoorkować z maską i rurką. Trzeba było to uczcić kolejną butelką rumu.

Dzień 4

Piątego dnia przyszedł czas na zmianę lokalizacji. Z chaotycznego Las Terrenas, przenieśliśmy się do spokojnego Las Galeras, które słynie z najpiękniejszych plaż na Dominikanie. Po drodze mieliśmy w planach odwiedzić wodospad (Cascada el Limon), a następnie udać się łódką na wyspę Bacardii.

Jadąc do pierwszej atrakcji zostaliśmy zatrzymani przez przewodnika na motorze, który poprowadził nas do początku trasy. Drogę do wodospadu można pokonać na dwa sposoby: pieszo lub konno. My po długich negocjacjach wybraliśmy konie i osiołka (drugi raz bym się na to nie zdecydował), który przypadł akurat mnie. Samo wejście do parku kosztuje 500 peso. Trasa nie jest wymagająca, ale też nie łatwa. Idąc do wodospadów trzeba pokonać wodę, błoto i uważać, żeby nie wejść w końskie odchody. Przejażdżka na koniach trwała 25 min. w jedną stronę i 15 min. w drugą. Kosztowało to nas 800 peso od osoby. Po zejściu z konia musieliśmy podejść jeszcze do wodospadów specjalnie przygotowaną ścieżką. Trwało to mniej więcej 2 min. Do zobaczenia były dwa wodospady - mniejszy i większy. Przy większym skorzystaliśmy z opcji zimnej kąpieli. Wodospad ciekawy, ale nie mógł się równać np. z islandzkimi. W drodze powrotnej okazało się, że musimy dodatkowo zapłacić za przewodników, którzy towarzyszyli nam podczas jazdy konno. Wyniosło to nas łącznie 1500 peso, czyli na osobę 300 peso.


15.jpg




16.jpg




19.jpg




18.jpg




17.jpg



Przepłaciliśmy, ale mi osobiście to nie przeszkadzało, bo wiem, że te pieniądze pomogą przeżyć kolejny dzień tym ludziom. Po powrocie udaliśmy się w kierunku Samany, gdzie po raz drugi byliśmy ścigani przez naganiacza. Za łączną kwotę 2500 peso zabrał naszą piątkę prywatną łodzią na wyspę Bacardii. Podróż trwała 10 min.


14.jpg




20.jpg




28.jpg




21.jpg




22.jpg




23.jpg




24.jpg




26.jpg




27.jpg



Na Bacardii Island mieliśmy możliwość spróbowania pina colady z prawdziwego zdarzenia (w ananasie) oraz dominikańskiego napoju mamajuana, zrobionego na bazie kory drzewnej, miodu, rumu i czerwonego wina. Można powiedzieć - "niebo w gębie". Na wyspie spędziliśmy ponad 2h i to w zupełności wystarczyło. Warto dodać, że wyspa dzieli się na cześć prywatną z hotelem i publiczną, gdzie wstęp mieli wszyscy. Na plaży znajduje się zaplecze gastronomiczne oraz stragany z licznymi pamiątkami. Ceny pamiątek są mocno zawyżone.

Przed odjazdem do hotelu zrobiliśmy jeszcze większe zakupy w Samanie, a następnie ruszyliśmy na koniec wyspy w poszukiwaniu kolejnych pięknych plaż.


25.jpg




29.jpg




30.jpg

Dzień 5

Nad ranem pogoda nas nie rozpieszczała, ale przywykliśmy do takiego stanu. Słońce w końcu musiało się pojawić, zgodnie ze schematem pogodowym na Dominikanie. Na śniadanie otrzymaliśmy od gospodyni papaję, którą nauczyłem się jeść ze smakiem. Sekretem okazała się limonka. Papaja po skropieniu limonką okazała się rarytasem. Po śniadaniu udaliśmy się samochodem na ponoć najpiękniejszą plażę Dominikany - Rincon.

Pierwsze wrażenie było negatywne. Prawdopodobnie od jakiegoś czasu był przypływ i woda wyrzuciła na brzeg wiele nieczystości. Pozostawała jednak przy tym turkusowa. Po rozglądnięciu się zauważyliśmy w oddali leżaki i właśnie w ich kierunku postanowiliśmy się przemieścić. Podjęliśmy dobrą decyzję, ponieważ okazało się, że ta część plaży jest czysta. Oprócz tego, posiadała również zaplecze gastronomiczne. Kolejnym jej plusem było położenie - w zatoczce, do której wielkie fale nie wpływały. Nasze odczucia diametralnie się zmieniły i ponownie wróciła myśl "było warto". Na plaży spędziliśmy cały dzień. Do listy zjedzonych rzeczy dopisaliśmy chlebki kokosowe. Wyroby domowej roboty, które jeszcze ciepłe sprzedawała kobieta na plaży, można było jeść bez końca. Koszt jednego chlebka wynosił 50 peso. Oczywiście na koniec trzeba było wszystko popić, a że w barze serwowali pina coladę (koszt 5$), to problem sam się rozwiązał.


31.jpg




32.jpg




33.jpg




36.jpg




37.jpg




38.jpg




39.jpg




40.jpg




41.jpg




42.jpg




43.jpg




34.jpg




35.jpg



Po powrocie udaliśmy się na poszukiwanie gastronomicznego przybytku, w którym nas nakarmią. Pokierowani przez właściciela lokalnego sklepu, trafiliśmy do jadłodajni Augusto. Miejsce to nie przypominało choćby średniej jakości baru. Polski sanepid zamknąłby je jeszcze, zanim zacząłby kontrolę. My jednak niezrażeni widokiem, a jednocześnie zaproszeni przez Augusto do kuchni, zamówiliśmy 3 razy papugorybę z ryżem, sałatką, groszkiem i smażonymi bananami. Właściciel opowiedział nam także o swoim mieszkaniu w Las Terrenas i opłatach za prąd, które wynoszą każdą rodzinę 80 euro miesięcznie. Zebranie takiej kwoty na elektryczność przez mieszkańców jest według niego niemożliwe. Augusto wcześniej pracował w niemieckim biurze turystycznym. Wspominał dobrze Polaków, którzy nauczyli go słowa ropucha. Do obiadu dokupiliśmy dodatkowo cuba libre. Nie wiem w jakiej proporcji przyrządzono nam ten drink, ale po spożyciu jednej szklanki pojawiły się małe zawroty głowy. Obiad sam w sobie był pyszny. Wszystko zrobione ze smakiem. Za całość zapłaciliśmy 1500 peso (na 3 osoby). Postanowiliśmy, że następnego dnia przyjdziemy ponownie.


Dzień 6

Podczas drugiego dnia w Las Galeras wybraliśmy się na krótki trekking do plaży Madame. Tym razem położenie naszego hotelu w głuchej ciszy było sporym atutem. Ścieżka, która szła tuż przy nim, była niemal początkiem trasy na wspomnianą plażę. W tym samym miejscu rozpoczynał się też drugi szlak, który prowadził do innej słynnej plaży - Fronton. Tego dnia byliśmy zmuszeni walczyć z czasem, dlatego nasz wybór padł na położoną bliżej plażę Madame. Według gospodyni pokonanie trasy miało zająć nam 45 min. w jedną stronę. Ostatecznie skróciliśmy ten czas do 30 min. Jeśli chodzi o stopień trudności trasy to uważam go za łatwy. Wprawdzie na końcu trzeba się "prześlizgnąć" po kamieniach, ale raczej w żaden sposób nie wpływa to na podniesienie ciężkości jego przejścia. Szlak przebiega pośrodku bujnej roślinności dominikańskiej, co czyni go ciekawszym. Innym sposobem pokonania trasy jest wycieczka konna (koszt 55-65$) lub skorzystanie z prywatnej łodzi (koszt 500 peso).


52.jpg




51.jpg




50.jpg




49.jpg



Po dojściu na plażę zastaliśmy zacumowaną łódkę oraz grupę osób przymierzającą się do podbicia podwodnego świata. Plaża Madame okazałą się być bardziej kameralna od tych, które widzieliśmy w poprzednich dniach. Jej piasek nie ciągnie się na odległość kilku kilometrów jak np. w przypadku plaży Rincon. Na dodatek w jej sąsiedztwie znajdują się klify. Całość dopełniają palmy, które uchronią nas przed słońcem. Jeśli znudzi się nam leżenie na piasku, to możemy przenieść się na trawę. W niedalekiej odległości znajduje się ukryta jaskinia, do której oczywiście nie omieszkaliśmy zajrzeć. Na plaży spędziliśmy ponad 2h.

Po powrocie z plaży, zgodnie z planem, poszliśmy do Augusta na obiad. Tym razem prawie wszystkie stoliki były zajęte przez mieszkańców, którzy na potęgę zamawiali kurczaka. W naszym zamówieniu oprócz drobiu znalazło się jeszcze miejsce na ryby i krewetki. Mężczyźni ponownie obiad popijali cuba libre, natomiast dziewczyny zamówiły sobie sok z marakui. Augusto poinformował nas, że w Las Terrenas wciąż trwa rewolucja, w której poprzedniej nocy zginął tubylec. Drogi były nadał zablokowane i przejazd niemożliwy. My mieliśmy jednak już wcześniej wyznaczoną nową trasę, która nie prowadziła przez gorący teren. W okolicach godz. 14:30 wyjechaliśmy z Las Galeras w kierunku Boca Chica, gdzie mieliśmy spędzić jedną noc w drodze na Punta Cana. Na miejscu zameldowaliśmy się kilka minut po 17. Podczas jazdy po raz kolejny zmuszeni byliśmy opłacić przejazd autostradą (87 peso/os.) oraz zatankować (2500 peso/bak). Nie polecam tankowania na ostatnią chwilę. W tym dniu udało nam się zaoszczędzić na noclegu, po wejściu z właścicielem w pewien układ :)


45.jpg




46.jpg





Dodaj Komentarz

Komentarze (20)

sranda 28 czerwca 2015 20:02 Odpowiedz
Czy możesz zrobić jakieś podsumowanie kosztów? Głównie interesują mnie ceny biletów lotniczych.
robaku 28 czerwca 2015 20:24 Odpowiedz
Jak wygląda bezpieczeństwo tak przy samotnym podróżowaniu?Super relacja. Na pewno będę miał trochę pytań, ale mniemam, że relację będziesz jeszcze kończył, więc póki co się wstrzymam.
singielka-1976 29 czerwca 2015 21:14 Odpowiedz
Bardzo ciekawa relacja, czekam na ciąg dalszy ;) .Co do zgubionego bagażu-lecąc zwłaszcza na drugi koniec świata w kilka osób warto się spakować razem: wymieszać swoje ciuchy tak żeby w każdym bagażu każdy miał coś swojego a do podręcznego zawsze jedna koszulka/spodenki/bielizna na przebranie.
garuda88 29 czerwca 2015 23:49 Odpowiedz
Faktycznie jest to jakaś opcja ;) Przyznam się szczerze, że nie brałem jej nigdy pod uwagę. Zazwyczaj latam z podręcznym, ale ten jeden raz postanowiłem dla komfortu nadać plecak. No i stało się to, co nie powinno :)
japonka76 30 czerwca 2015 00:13 Odpowiedz
rajsko, aż chce sie tam być
singielka-1976 30 czerwca 2015 20:14 Odpowiedz
Krótko i na temat: chapeau bas ;) .
leszek-s 6 lipca 2015 14:33 Odpowiedz
Napisz proszę jak z bezpieczeństwem wygląda sprawa? Chodzi mi o przestępczość. Przymierzam się na taki trip też na własną rękę i czytałem różne opinie. Sprawa nr 2 kwestia pająków - pojawiają się w hotelach/hostelach/guest roomach bądź na ulicy. Widzieliście je gdzieś? Mam arachnofobię i nie chciałbym ich zobaczyć w żadnym miejscu, a już an pewno nie pokoju. Poza tym spoko relacja. Pzdr
leszek-s 6 lipca 2015 14:33 Odpowiedz
Napisz proszę jak z bezpieczeństwem wygląda sprawa? Chodzi mi o przestępczość. Przymierzam się na taki trip też na własną rękę i czytałem różne opinie. Sprawa nr 2 kwestia pająków - pojawiają się w hotelach/hostelach/guest roomach bądź na ulicy. Widzieliście je gdzieś? Mam arachnofobię i nie chciałbym ich zobaczyć w żadnym miejscu, a już an pewno nie pokoju. Poza tym spoko relacja. Pzdr
garuda88 6 lipca 2015 17:16 Odpowiedz
Z bezpieczeństwem bywa różnie. Można mieć np. pecha tak jak my i trafić na "zamieszki", które w Las Terrenas wystąpiły kilkukrotnie w nocy. Miejscowi przestrzegali przede wszystkim przed pijanymi kierowcami, którzy według nich stanowią największe zagrożenie na Dominikanie. Poza tym nikt nam noża do gardła nie przystawiał, czuliśmy się bezpiecznie. Chyba jak wszędzie należy po prostu zachować zdrowy rozsądek.Pająki... są wszędzie i to znacznie większych rozmiarów jak u nas. Nam po 3 dniach przestały przeszkadzać, ale u Ciebie niestety problem jest bardziej złożony. Mieszkając w Punta Cana nie mieliśmy z nimi problemu, ale i hotel był zdecydowanie lepszy, niż w pozostałych miejscach, które odwiedziliśmy.
leszek-s 6 lipca 2015 18:49 Odpowiedz
garuda88Z bezpieczeństwem bywa różnie. Można mieć np. pecha tak jak my i trafić na "zamieszki", które w Las Terrenas wystąpiły kilkukrotnie w nocy. Miejscowi przestrzegali przede wszystkim przed pijanymi kierowcami, którzy według nich stanowią największe zagrożenie na Dominikanie. Poza tym nikt nam noża do gardła nie przystawiał, czuliśmy się bezpiecznie. Chyba jak wszędzie należy po prostu zachować zdrowy rozsądek.Pająki... są wszędzie i to znacznie większych rozmiarów jak u nas. Nam po 3 dniach przestały przeszkadzać, ale u Ciebie niestety problem jest bardziej złożony. Mieszkając w Punta Cana nie mieliśmy z nimi problemu, ale i hotel był zdecydowanie lepszy, niż w pozostałych miejscach, które odwiedziliśmy.
Hmmm, co masz na myśli wszędzie? Nawet jak nie będę łaził po dżungli to na nie natrafię. Jak rozumiem pojawiały się też i w hotelach?
leszek-s 6 lipca 2015 18:49 Odpowiedz
garuda88Z bezpieczeństwem bywa różnie. Można mieć np. pecha tak jak my i trafić na "zamieszki", które w Las Terrenas wystąpiły kilkukrotnie w nocy. Miejscowi przestrzegali przede wszystkim przed pijanymi kierowcami, którzy według nich stanowią największe zagrożenie na Dominikanie. Poza tym nikt nam noża do gardła nie przystawiał, czuliśmy się bezpiecznie. Chyba jak wszędzie należy po prostu zachować zdrowy rozsądek.Pająki... są wszędzie i to znacznie większych rozmiarów jak u nas. Nam po 3 dniach przestały przeszkadzać, ale u Ciebie niestety problem jest bardziej złożony. Mieszkając w Punta Cana nie mieliśmy z nimi problemu, ale i hotel był zdecydowanie lepszy, niż w pozostałych miejscach, które odwiedziliśmy.
Hmmm, co masz na myśli wszędzie? Nawet jak nie będę łaził po dżungli to na nie natrafię. Jak rozumiem pojawiały się też i w hotelach?
garuda88 6 lipca 2015 20:56 Odpowiedz
Dokładnie tak ;) Zawsze chodziliśmy spać z pająkami na ścianach. Na początku było trochę strachu, bo jak pisałem pająki te odbiegają wielkością i wyglądem od tych naszych. Później jak już wiedzieliśmy, że nie są groźne, to nie mieliśmy problemu z ich obecnością. W hotelach wyższej kategorii na pewno będzie ich mniej, niż w guesthousach.
margita 7 lipca 2015 08:56 Odpowiedz
Ciekawa relacja, planuje taką wyprawę i chciałabym wiedzieć kiedy rezerwowałeś bilety lotnicze? Czy hotele wcześniej rezerwowałeś czy spontanicznie szukałeś na miejscu? Interesuje mnie samo przygotowanie do wyjazdu - jak wyglądało i o czym trzeba pamiętać przed wyjazdem?
garuda88 8 lipca 2015 00:23 Odpowiedz
Bilety nabyłem jakoś na 5-6 miesięcy przed wylotem. Wskoczyła wtedy promocja Iberii. Hotele zarezerwowałem wcześniej, ale nie sądzę żeby był problem ze znalezieniem ich na miejscu. Na pewno podczas poszukiwań przyda się język hiszpański, bo z angielskim na wyspie jest krucho (poza Punta Cana). Do tego wyjazdu nie przygotowywałem się jakoś szczególnie. Zrobiłem sobie podstawowe szczepienia na WZW A i B oraz dur brzuszny. Jeśli nie znasz hiszpańskiego to naprawdę warto mieć jakiś mini słowniczek, bo może ułatwić porozumienie z lmieszkańcami. Jak zawsze plan na całą podróż przygotowałem przed wyjazdem, a na miejscu starałem się go po prostu realizować. Z rzeczy istotnych, spisałem sobie międzynarodowe numery do banków - na wszelki wypadek, gdybym musiał zastrzec kartę. Ponadto, zrobiłem ksero dokumentów (paszportu, dowodu osobistego i karty walutowej) ;)
kaviorwiki 8 lipca 2015 12:08 Odpowiedz
:x Świetna relacja-szczerze zazdroszczę!
garuda88 9 lipca 2015 10:31 Odpowiedz
Dzięki :) Sam sobie zazdroszczę, że mogłem na Dominikanie spędzić trochę czasu :P Na pewno jest to jedno z lepszych miejsc, które odwiedziłem do tej pory. Idealne na doładowanie baterii ;)
guzele 19 lipca 2015 19:57 Odpowiedz
Fajna relacja! na pewno kiedyś z niej skorzystam. Dominikana zajmuje 2 miejsce na mojej liście miejsc, które chciałabym zobaczyć :)
bezrzecze01 3 sierpnia 2015 15:45 Odpowiedz
Bezrzevze[img]w[/img]@dwójłomność dwójłomności t 5guzele napisał:Fajna relacja! na pewno kiedyś z niej skorzystam. Dominikana zajmuje 2 miejsce na mojej liście miejsc, które chciała byk t to zobaczyć :)S[url][/url]uprawdź y,[IM oG9[IMG[tIMG][/IMG]][img]rkki%20rk[IMG][/img]ki[/IMG][/IMG]][/IMG[url][/url]][img][INt]zINt%20ye%203e[/img][/IMG]tę
klapio 3 sierpnia 2015 18:40 Odpowiedz
Bardzo fajne zdjęcia i dobrze się czytało, dzięki za relacje :-)
lubietenstan 14 sierpnia 2015 12:38 Odpowiedz
bardzo fajna i konkretna relacja + super fotki