+12
Garuda88 15 stycznia 2015 02:25
Szóstego dnia naszej podróży po Chile postanowiliśmy odwiedzić Torres del Paine i przejść w 4 dni popularny na całym świecie szlak 'W'.

Dzień 1

Z Puero Natales wyjechaliśmy zapełnionym autobusem o 7:50. Do pokonania było ok. 150 km. Po godzinie jazdy zatrzymaliśmy się na kawę. Połowa drogi biegła po asfalcie, druga przypominała islandzką drogę szutrową, tylko gorszej jakości. Ok. 10 podjechaliśmy do bram parku (Laguna Armaga), gdzie czekało na nas trochę procedur administracyjnych. Zakupiliśmy bilety za 36000 peso i obejrzeliśmy film o rzeczach, które w parku są zabronione. Następnie wróciliśmy do autobusu, który zawiózł nas do przystanku Pudeto. Gdy przyjechaliśmy na miejsce, przy pomoście stał już zacumowany katamaran. Z jego pomocą mieliśmy przepłynąć jezioro Pahoé i dotrzeć do schroniska Paine Grande. Transfer z Pudeto do Paine Grande trwał 30 min i kosztował nas 30000 peso. Katamaran wypływa dwa razy dziennie. Pierwszy kurs zaczyna się o 12 i my załapaliśmy się właśnie na niego. Na statku był komplet osób. Ułożenie plecaków przez załogę to była poezja. Od początku dnia pogoda nam sprzyjała, była wręcz idealna. Przede wszystkim dużo słońca i brak opadów. Sytuacja ta zmieniła się nieznacznie na terenie parku. Paine Grande przywitało nas niewielkimi opadami deszczu. Nasze pierwsze kroki skierowaliśmy do budynku schroniska, żeby przygotować się do trekkingu. Tego dnia czekało nas jeszcze 11 km do przejścia. Mapa, którą dostaliśmy w biurze dawała nam 3,5h na pokonanie dystansu. Nasze podejście zaczęło się o 12:50. Na początku widoki nie były specjalne, ciężko było też robić zdjęcia, bo zacinał deszcz. Zajęliśmy się więc przejściem pierwszego i większego podejścia. Po jego ukończeniu naszym oczom ukazał się widok pięknej Laguny Los Patos. Aparat w końcu mógł zostać użyty. Kilka pstryknięć i idziemy dalej. Trasa jest dobrze oznakowana, więc zgubić się raczej nie można. Naszym kolejnym przystankiem stał się punkt widokowy na jeziorze Grey. Jeszcze piękniejszy widok na dodatek z czołem lodowca w tle. Aparat rozgrzał się do czerwoności. Połowa trasy była już za nami. Osiągnęliśmy wysokość maksymalną tego odcinka, więc przed nami było już tylko zejście. Na trasie pojawiło się trochę więcej błota i wody więc tempo nie było zbyt szybkie. Po 3,40h dotarliśmy do schroniska Grey, gdzie się zameldowaliśmy, wykupiliśmy śpiwory za 10600 peso i zostawiliśmy nasze bagaże. Następnie poszliśmy pod czoło lodowca na punkt widokowy. Widoki niespotykane.







































Po powrocie czekała na nas kolacja składająca się z 3 dań: zupy z grochem oraz makaronem, ziemniaków pieczonych z indykiem oraz deseru pana cotta. Gdy rezerwowałem noclegi w schroniskach, wyżywienie było dodatkowo płatne. Na miejscu okazało się, że śniadanie, lunch oraz kolacje mamy w cenie noclegu. Był to dla nas lekki szok, bo cena takiego zestawu do wykupienia przez turystów to koszt ok. 40$/osoba.

Pierwszy dzień był męczący, ale pogoda i widoki wynagrodziły nam wszystko.

Dzień 2

Następnego dnia musieliśmy wrócić tą samą trasą. Po zjedzeniu śniadania ruszyliśmy na szlak. Była godzina 9:35. Pogoda dalej nam sprzyjała, tzn. nie padał deszcz. Początek trasy był najtrudniejszy, bo musieliśmy pokonać strome podejście. Im wyżej wchodziliśmy tym mocniej wiało. Mówię tutaj o takim wietrze, który pozwalał nam z trudnością ustać na nogach. Przeszliśmy wietrzny odcinek, a następnie stopniowo zaczęliśmy schodzić ze wzniesienia. Do schroniska Paine Grande dotarliśmy o 12:45, tym samym powrót zajął nam 3h 10 min. Po zameldowaniu się w pokoju i odebraniu voucherów na jedzenie, przeszliśmy się kawałek w stronę punktu widokowego przy jeziorze Lago Pehoé. Po powrocie wykąpaliśmy się i zasiedliśmy w wygodnych fotelach. Przyszedł czas na relaks z książką.











Dzień 3

Torres del Paine nie było dla mnie łaskawe. Pierwszego dnia się przeziębiłem i miałem wielki katar. Drugiego dnia przewiało mi szyję. Liczyłem, że to koniec problemów zdrowotnych, bo trzeci dzień w parku był dla nas największym wyzwaniem. Do pokonania mieliśmy ok. 25 km. Na dystans ten składały się 3 odcinki. Pierwszym było przejście ze schroniska Paine Grande na camping Italiano (7,6 km, 2,5h). W tym miejscu była możliwość dalszego przejścia (drugi odcinek) do schroniska Los Cuernos (5,5 km, 2,5 km) lub na punkt widokowy Britanico prowadzący przez Valle de Frances (13,3 km, 5 h w dwie strony). Ostatnim odcinkiem (jeśli wybraliśmy opcje z dłuższym szlakiem przy drugim odcinku) był wspomniany trekking z campingu Italiano do schroniska Refugio Los Cuernos. My zdecydowaliśmy się na dłuższą trasę, dlatego przed nami był cały dzień chodzenia po górach.

Nasze plany zweryfikowała pogoda, która jak zawsze w górach ma najwięcej do powiedzenia. Prognozy na ten dzień nie wróżyły nic dobrego. Na szczęście w nocy się dobrze wygrzałem i ból szyi osłabł. Na szlak ruszyliśmy o 7:50 zaraz po śniadaniu. Po godzinie czasu zdecydowaliśmy się na założenie naszych hiperpelerynek, które ocalić nas miały przed potopem. Szanse na zrobienie zdjęć bez pokropienia obiektywu sięgały 10%. Czas przejścia z Paine Grande do campingu Italiano skróciliśmy do 2h. Tutaj czekała nas niemiła niespodzianka, bo wejście na punkt widokowy Britanico był zamknięty. Otwarty był tylko punkt widokowy znajdujący się na 1/3 trasy. Zdecydowaliśmy się podejść. W oddali widzieliśmy przebijający się przez chmury lodowiec del Francés. Po ok. 20 min. zawróciliśmy, bo nie było widać szans na poprawę pogody. Mieliśmy alternatywę zobaczenia jedynie gór we mgle, a to znowu nie była dla nas żadna atrakcja. Wróciliśmy na camping Italiano, uzupełniliśmy poziom cukru i weszliśmy na kolejny szlak, tym razem do schroniska Los Cuernos. Na trasie było pełno wody i kałuży. Kolejny raz walczyłem o to, żeby zrobić zdjęcie. Widoki ładne, ale tylko oczy mogły je zarejestrować. Po kolejnej godzinie dotarliśmy, o grotesko, do plaży. Plażowanie zawiesiliśmy, bo wciąż padało. Wiatr, który tego dnia miał dochodzić do 90km/h zrobił z mojej hiperpelerynki sieczkę. Straciłem supermoc, a przed nami czekała kolejna przeszkoda. Przyszła pora na lekcję utrzymania równowagi. Musieliśmy przejść po kamieniach przez rzekę. Nasze próby okazały się być skuteczne, bo znaleźliśmy się po drugiej stronie. W zasięgu naszego wzroku przez cały czas było ogromne jezioro Nordernskjöld. Po drugiej stronie góry, w tym Cuernos del Paine o wysokości 2600 m.n.p.m. Wciąż padało, wiatr jakby ucichł. W końcu dotarliśmy do Schroniska Los Cuernos. Wczasy się skończyły. Ponownie dostajemy łóżka w pokoju wieloosobowym i na tym koniec. Jesteśmy na terenie prywatnym, więc zaczyna się biznes. Schronisko obsługuje FantasticoSur. Kolacja dla dwóch osób 30000 peso, śpiwory taniej niż w poprzednich schroniskach - 10000 peso. Wzięliśmy prysznic, rozłożyliśmy mokre ciuchy przy kominku i usiedliśmy w jadalni. Do schroniska zeszli pozostali wędrowcy. Ok.15 rozpogodziło się, tzn. przestało mocno padać. Wyleciałem z aparatem na zewnątrz i zrobiłem zdjęcia wszystkiemu, co się odkryło przed obiektywem.

















Co będziemy jeść na kolację mogłem zgadywać w ciemno. Oczywiście moje przypuszczenia były słuszne, bo podano nam kurczaka z ryżem. Daniem poprzedzającym była zupa pumpkin, a na deser zaserwowali nam coś co od pierwszego dnia w Chile wzbudzało we mnie zaciekawienie - Mote con huesillo. Przypomina to polski kompot. Składa się z pszenicy (mote), suszonych brzoskwiń (huesillo), wody i odrobiny cukru. Wieczorem po jadalni zaczęła krążyć wydrukowana prognoza pogody na kolejny dzień. Na twarzach pojawiły się uśmiechy, bo była diametralnie inna od tej, która towarzyszyła nam przez cały dzień.

Dzień 4

Kolejnego dnia czekało nas przejście ze Schroniska Los Cuernos do Schroniska Chileno. Na naszym liczniku przebytych kilometrów dodajemy kolejne 16 do przejścia. W zanadrzu trzymaliśmy plan podejścia pod Wieże Las Torres, czyli kolejne 5h chodzenia według mapy. Wszystko oczywiście musiało być podporządkowane pogodzie.

Budzik zadzwonił o 6:40. Jako pierwszy z naszego pokoju 9-osobowego podniosłem się z łóżka. Po przejściu do jadalni moim oczom ukazało się niebieskie niebo, na którym zawieszonych było kilka chmurek. Góry i szczyty odkryte, przyszła szansa na powodzenie naszego planu. Zjedliśmy szybko śniadanie 'pod górką' i ruszyliśmy na szlak o 7:30. Tego dnia przydałyby się letnie ubrania, bo brak wiatru sprawiał, że było naprawdę ciepło. My niestety musieliśmy porzucać kolejne warstwy naszego ubioru, żeby się nie zagotować. Gdyby Mickiewicz był tutaj, to zachwyty nad Litwą szybko by porzucił. Mijaliśmy kolejne góry (Monte Almirante Nieto 2670m n.p.m), jeziora i laguny. Po jakimś czasie doszliśmy do rozwidlenia dróg. Jedna z nich prowadziła do Hotelu Las Torres, a druga do Schroniska Chileno, do którego zmierzaliśmy. Jest to skrót do schroniska, ale wejście na ten szlak wiąże się jednocześnie z rozpoczęciem podejścia, więc tempo nam nieco spadło. Po następnych 35-45 min. zauważyliśmy turystów idących (z hotelu) równoległym do naszego szlakiem. Po paru chwilach nasze ścieżki się złączyły i zaczyęło się ostatnie podejście do schroniska. Zajęło to nam kolejne 20 min. Po drodze widzieliśmy nadzianych turystów jadących na koniach z Hotelu, którzy bali się zmęczyć. Na miejscu zameldowaliśmy się o 11:30. Czas naszego przejścia między schroniskami wyniósł 4h, a nie jak zakładała mapa 6,5h. Co dla nas najważniejsze pogoda była nadal idealna. Zadecydowało to o tym, że postanowiliśmy wcielić w życie nasz drugi plan, tj. podejść do Base de Las Torres i zobaczyć główną atrakcję Torres del Paine.





























Plecaki zostawiliśmy standardowo w pokoju, dlatego nic już nam nie ciążyło. Ze schroniska wyszliśmy w południe. Przed nami była perspektywa kolejnych 5h wędrówki. Liczyliśmy na to, że i w tym wypadku mapa trochę kłamie. Szlak biegł w dużej części przez las, lecz nadal było ciepło. Doszliśmy do campingu Torres o 13 (nadrobiliśmy 30 min). Po spojrzeniu na tablicę informacyjną dowiedzieliśmy się, że od Wież dzieli nas ostatnie 45 min. Od tego punktu zaczęło się mordercze podejście. Znajdowaliśmy się na wysokości 580 m n.p.m., a musieliśmy wejść na 875 m n.p.m. Może to niewiele, ale znaczenie ma też tutaj po czym się wchodzi (duże i ostre kamienie). Sapaliśmy, ale byliśmy już tak blisko, że o poddaniu nie można było mówić. Mijaliśmy kolejnych odpoczywających turystów, żeby w końcu zobaczyć to, po co przyszliśmy. Nastąpiło to, co lubię najbardziej. Wszelkie trudy wynagradzane zostały pięknymi widokami. Naszym oczom ukazały się szczyty, u których stóp spoczywa bajeczne jezioro. Usiedliśmy na głazie i podziwialiśmy Wieże Torres. Po odpoczynku rozpoczęliśmy powrót do 'domu', wtedy też niespodziewanie zaczął prószyć śnieg. Nogi już odczuwały przechodzone tego dnia kilometry. A było ich ponad 20. Przed 15 wraciliśmy do schroniska. Plan na Torres del Paine mogliśmy uznać za wykonany, choć trochę nam żal, że nie zobaczyliśmy Valle de Frances, które było zamknięte. Następnego czekało nas już tylko zejście do Laguny Armaga, gdzie zaczęliśmy i mieliśmy skończyć przygodę z niezwykłym parkiem Torres del Paine. Tego dnia zostało nam jeszcze jedno pytanie bez odpowiedzi. Ciekawe co dostaniemy na kolację? Stawiałem na kurczaka.



















Dzień 5

W związku z tym, że udało się nam podejść do Base de Las Torres poprzedniego dnia, w ostatni dzień naszego pobytu w parku pozostało nam już tylko zejście do Laguny Armaga. Pozwoliliśmy sobie na dłuższy sen i o 9:30 wyszliśmy ze schroniska Chileno. Pogoda nie była już taka ładna jak wczoraj, tym bardziej cieszyliśmy się, że wczoraj mieliśmy tyle szczęścia i zobaczyliśmy odkryte Wieże. Zaraz po opuszczeniu schroniska czekało na nas większe podejście, a później zejście z 400 do 135 m n.p.m. Pod Hotelem Las Torres byliśmy 1,5h później. W tym miejscu do wyboru mieliśmy dwie opcje: albo skorzystać z busa hotelowego i podjechać do Laguny Armaga w 7 min za sporą kasę, albo iść kolejne 7 km pieszo i zaoszczędzić. Wybraliśmy oczywiście drugą opcję. Do autobusu mieliśmy jednak 3h czasu, więc postanowiliśmy wejść do restauracji hotelowej i napić się pisco sur (jak to kopie). Barman przygotował nam naprawdę dobre drinki. Przy okazji podładowałem sobie baterię w telefonie, bo w Schronisku Chileno było to niemożliwe. O 12 ruszyliśmy w dalszą podróż, która trwała 1,5h. Autobusy wszystkich firm podjechały do Laguny Armaga o 14:20 i odjeżdżały jeden za drugim po tym jak się zapełniły do ostatniego miejsca. Podróż powrotna była zdecydowanie krótsza czasowo niż w przeciwną stronę.

O innych odwiedzonych przez nas miejscach w Chile (Wyspy Magdaleny i Marty, Punta Arenas, Santiago de Chile, Valparaiso, San Pedro de Atacama, Salar de Uyuni) można poczytać na stronie: http://latambolubie.blogspot.com/search/label/Chile


Dodaj Komentarz

Komentarze (8)

adamek 18 stycznia 2015 18:49 Odpowiedz
To jest absolutny wypas! Chcę tam! Super foty :)
jollka 19 stycznia 2015 18:19 Odpowiedz
Trasa - szacun :) zdjęcia piękne...
boro 21 stycznia 2015 09:23 Odpowiedz
ehh...to jest coś! :)
jacek96 21 stycznia 2015 09:42 Odpowiedz
Dzieki za fajna relacje, ktora posluzy i za przewodnik, za dwa miesiace :)
viola 21 stycznia 2015 22:50 Odpowiedz
Marzę o Torres del Paine już od paru lat. Po obejrzeniu Waszych zdjęć jeszcze bardziej :)
garuda88 21 stycznia 2015 22:52 Odpowiedz
violaMarzę o Torres del Paine już od paru lat. Po obejrzeniu Waszych zdjęć jeszcze bardziej :)
Przyjdzie czas na realizację i tego marzenia :)
amanda 26 stycznia 2015 18:24 Odpowiedz
gratuluję wyprawy , piękne zdjęcia , zajrzałam też na bloga, myślę o tym zakątku choć w trochę dalszej przyszłości.. na razie poluję na Peru.Dzięki takim relacjom jak Waszym łatwiej zaplanować samodzielną wyprawę , dzięki liczę że przydadzą mi się Wasze info w przyszłości !
novaq64 10 października 2016 10:29 Odpowiedz